Z pamiętnika sekretarza – notatki z kałamarza
Mam dziewiętnaście lat i jestem zielony. Cały jestem zielony, tak zielony na zewnątrz, jak i wewnątrz. Poza tym jak wyglądam? Oczywiście nad wyraz okazale. Pierwszy lepszy ptak powiedziałby, gdyby mógł, że mam kształt niedorobionej litery T – gdyby zwrócił swe oko na linię północ-południe. Gdyby zaś leciał od północy, kierując się na południe, byłaby to już litera L. Mnie tam wszystko jedno, przecież najistotniejsze, że jestem najważniejszy. I cóż z tego, że zielony. Niektórzy twierdzą, że oprócz tego i przemądrzały. Cóż, być może rzeczywiście jestem zbyt mądry, jak na swój wiek. Nie każdy, wszak, może pochwalić się wykutymi na kamień osiemdziesięcioma sześcioma paremiami na sześćdziesięciu siedmiu kolumnach.
Ale od początku. Jestem zielony, ale nie głupi. Swą powagą i dystansem, pomimo tak młodego wieku, zabijam czasem innych, o wiele starszych ode mnie, którzy z narcystyczną lubością, uwielbiają przeglądać się w szklanych taflach moich elewacji i fasad. Takim leciwym to wręcz nie przystoi, ale tą sprawą to już niech martwią się stwórcy i inni architekci. Ja zajmuję się tylko poważnymi sprawami. Mam świadomość tego, że stoję na starej, uświęconej krwią ziemi, swymi nogami trzymając się jej twardo, niczym niezachwiany kodeks rzymski. Bo czymże byłoby dzisiejsze prawo bez starożytnych Rzymian! Bez ich intelektualnej spuścizny, byłbym dziś zapewne zieloną areną, otaczającą mocnymi, kamiennymi ramionami scenę walk oraz wodzów decydujących o tym, która z dwóch zwaśnionych stron danego dnia miała rację.
Takie walki działy się tu jednak nie raz. Najnowsza, gdy nie było mnie jeszcze nawet w planach, miała miejsce podczas ostatniej wojny. Staruszek narcyz z naprzeciwka posypał się wtedy z kretesem, odsłaniając swój wątły siedemnastowieczny szkielet. Odratowali go, ale dali mu już spokój. Przed wojną piastował równie ważne funkcje jak ja, miał też poważnych kolegów, którzy jednak nie przetrwali, a których to ja dziś godnie zastępuję. Czasem czuję, że stary wapniak ma do mnie żal, że ja oto dziś tutaj trwam, a jego koledzy nie. W każdym razie nie musi dziś wiele robić, ani się przemęczać, w przeciwieństwie do mnie, stojącego na straży prawa i sprawiedliwości.
A wbrew pozorom, to dość karkołomne zadanie. Ja natomiast dźwigam na swych barkach głównie gzymsy, ogród, hotel, biura i sale rozpraw. Reszta to już nie moje zmartwienie. Tak w każdym razie wolę myśleć, wtedy nieco mi lżej z tym ciężarem i spokojniej na sercu.
Sprawiedliwość to skończony, matematyczny zbiór zasad prawnych, na uczenie się których, korzystający z moich usług poświęcają całe swe życia, istnienia o wiele starsze od mojego. Ja na szczęście nie muszę tego robić, a moim zadaniem jest trwać na swym miejscu, niewzruszenie, zapewniając im miejsce do wymierzania swych sądów. Ci którzy wzięli na siebie ten ciężar oraz całe rzesze ich sług i pomagierów, gnieżdżą się za dnia w moich małych wewnętrznych komórkach, zamykanych na klucze, zamki i skówki. Przechowują w nich ważne papiery, całą masę ważnych papierzysk, tomów i tomisk akt i przeróżnych załączników. Kręcąc się w kółko po wąskich korytarzach, z wózkami wyładowanymi tym wszystkim po brzegi, wprawiają mój młody szkielet w łaskotanie, czasem ledwo odczuwalne, a czasem tak dotkliwe i uciążliwe, że aż wydaje mi się, że drżę cały w posadach. Jednak nic złego ostatecznie się nie wydarza. Nad wszystkim czuwa przecież mój ojciec – Główny Architekt, nie pozwalając im zrzucać na me barki ciężaru większego, niż mógłbym unieść. Ale oni pchają i pchają, z każdym rokiem coraz więcej i więcej, a ja coraz bardziej czuję się zmęczony, stary i osowiały.
Dziwne odczucia, jak na mój wiek, a jednak prawdziwe… Gdy zostawi mnie ojciec, a ja sam będę już mocno posunięty w latach, kto będzie o mnie dbał? Może kiedyś zrobią ze mnie muzeum, może eksponaty ważyć będą mniej, niż cały ten ciężar sprawiedliwości? Może wtedy odpocznę?
Pewne ukojenie sprawia mi basen na moich tyłach i ładne dziewczyny, kariatydy, pomagające mi swymi kobiecymi głowami, wspartymi na smukłych szyjach i wąskich ramionach podźwignąć część sklepień z tamtej strony. Należą do rodziny, na żonę i córki mego ojca zawsze mogę liczyć w potrzebie. Dlatego, gdy zapada zmrok, a wokół na zewnątrz, jak i w środku snują się już tylko ochroniarze oraz duchy: przedwojennych urzędników, powstańców, dawnych mieszkańców pobliskiego getta, ja wdaję się w pogawędki z dziewczynami, zasłuchany w kojący szum wody. Czasem ciszę zburzy jakiś zabiegany urzędas, który dopiero wieczorem odkopał się z góry akt, albo ważny ktoś, roztrząsający kazusy. Emocje żywych zawsze wprawiają cząstki powietrza w zbyt gwałtowne drganie. Ale najczęściej nocą jednak odpoczywam.
Za to za dnia panuje tu spory ruch. Od rana naokoło mych wspaniałych szklanych elewacji wędrują turyści w zorganizowanych grupach z przewodnikami! Turyści z Japonii, Niemiec, Hiszpanii i innych krajów, których języków nie rozumiem. Przyglądają mi się w zachwycie, wzbijają swe głowy wysoko, z rozdziawionymi ustami, wpatrując się w moje piękne zielone oblicza. I wtedy to starszy kolega z naprzeciwka też zielenieje, tyle, że z zazdrości.
Najbardziej jednak lubię telewizję, której wozy stacjonują często przed moją uszkloną fasadą. Pod moimi oknami rozstawiają wtedy namioty, rozkładają transparenty, organizują protesty. Jest dużo zamieszania i wiele się dzieje, w odróżnieniu do zwykłych dni codziennych. Największą atrakcję wtedy, choć także i dla zwykłych turystów, stanowią moje samootwierające się, ciężkie, mosiężne drzwi Sądu Najwyższego. Prężę się wtedy dumnie i pysznię, wszak do dziadka z naprzeciwka rzadko kto przyjeżdża.
W centrum mojego jestestwa życiem tętnią sale rozpraw, przestronne, zielone, rozświetlone urozmaiconymi barokowymi światłami z reflektorów. Sale duże, zamknięte łukowymi sklepieniami, z prześwitami pomiędzy szerokimi żebrami, sączą do środka światło naturalne, rzucając je na ściany, niczym refleksy katedralnych witraży. Każda z sal ma swoje tajne zaplecze, o którym wiem tylko ja, wtajemniczeni oraz duchy.
Najważniejsze jednak miejsce na salach stanowi zielone podium z długim zielonym stołem, za którym stoją trzy trony z zielonymi nogami i zielonymi podłokietnikami. Największy i najważniejszy z nich to oczywiście tron środkowy. Jestem z niego najbardziej dumny. Obok, po lewej stronie, znajduje się najmniejszy tron ze stanowiskiem komputerowym. Czasem zastanawiam się czy im wygodnie tam, na tych tronach… W każdym razie ja sam jestem z nich bardzo zadowolony, dodają mi prestiżu i powagi, a także piękna, niezmąconego wręcz blasku. Z sali małej można też rzucić okiem na ulicę, na przechodniów i na dziadka trwającego po drugiej stronie, który w oprawie chmur i w świetle popołudniowego słońca, wygląda równie pysznie i wspaniale jak ja. I wtedy, i tylko wtedy bywam nieco zazdrosny.
Zmierzch nadciąga szybko. Zachód słońca przybywa od strony weterana, tworząc wokół niego spektakle oblanych ciepłymi, krwistymi kolorami chmur. I wtedy moja zazdrość nieco ustaje, gdy cieszę się, że dane mi jest to wszystko oglądać. Cierpliwie czekam aż całe rzesze urzędasów, sędziów, sprzątaczy i innych maruderów opuszczą w końcu me zielone trzewia. A potem, wyczuwając tylko cichy poświst przemykającego gdzieś ochroniarza, kieruję swą uwagę ku moim koleżankom znad małej wody, przelewającej się niepostrzeżenie delikatną smugą na tyłach. I wtedy zaczynamy swe nocne pogawędki.
Rozmawiamy o ludziach i o byciu. Kariatydy nieustannie przeżywają, jak to dziewczyny, jeden i ten sam problem, że przecież zaprojektowano je, by stały z przodu i pyszniły się swymi silnymi karkami i mocną piersią u samego wejścia głównego, wraz z dumnym orłem nad ich głowami… To dopiero staruszek z naprzeciwka miałby używanie… A jednak stoją z tyłu, schowane przed większością oczu ludzkich. Wielu z nich może nie wiedzieć wręcz o ich istnieniu. Ach, jakie to straszne uczucie bycie aż tak niezauważonymi!
Uspokajam je wtedy i mówię, żeby się nie martwiły, bo kto chce, to i tak się o nich dowie, kto nie chce, nie jest wart ich poznania. Należy się cieszyć, że w ogóle istnieją. Że biskup ostatecznie wyraził zgodę na to, by zaistniały, nie ważne, że na tyłach, najważniejszy jest fakt samego istnienia. Odpowiadają mi wtedy, że przecież powinny być z przodu, że przecież mają rzymskie tuniki, ubrania jak się patrzy… Wiem, wiem, odpowiadam im, ja to wiem i wy to wiecie, jednak biskup miał sporo do powiedzenia, cieszmy się, że w ogóle zaistniałyście… Ja bez was nie przetrwałbym ani dnia, tak im mówię. Potem dodaję jeszcze kilka komplementów, takich nienaciąganych, ale też niezbyt banalnych, bo wtedy mogłyby się zorientować, że próbuję je uspokoić i stałyby się kąśliwe.
Wkrótce rozmowa zmierza na spokojniejsze tory, opowiadam im wtedy wesołe i smutne historie zasłyszane na salach. I tak zastaje nas nadciągający znad Wisły wschód. Wraz z jego nadejściem wszystko zaczyna się od nowa.
2016